Ariana | WS | Blogger | X X

22.01.2017

Rozdział 7.

Jakim cudem dał się w to wmanipulować? Chciał tylko bezpiecznie odeskortować dziecko do domu. Przez swoje zbyt dobre serce Greg po raz pierwszy odwiedził starą bibliotekę w Hackney, staroświecki sklep ze słodyczami w Camden i aptekę w centrum Londynu, gdzie Sherlock zmusił go do zakupu podejrzanego specyfiku na receptę. Nie chciał wnikać w szczegóły, Sherlock i tak raczej by się z nim tymi szczegółami nie podzielił i coś w głębi duszy podpowiadało mu, że niewiedza w tym przypadku była błogosławieństwem.
Po godzinie marnowania benzyny na zachcianki Sherlocka chłopiec w końcu wyjawił mu swój adres zamieszkania. Ruszyli do Merton. W czasie jazdy Sherlock wciągnął Grega w fascynującą dyskusję – w zasadzie to głównie Sherlock się wypowiadał – na temat dymu papierosowego i jak w łatwy sposób wprawny obserwator mógł odróżnić tytoń japoński od tytoniu węgierskiego.
Przydałyby się owcze oczy...
– Twój brat naprawdę może zlecić moją egzekucję? – spytał Greg w momencie, w którym Sherlock brał wdech. Chłopiec rzucił mu mordercze spojrzenie.
– Mogłem nieco podkoloryzować jego umiejętności – przyznał Sherlock, zapisując notatki w malutkim zeszyciku.
– Nieco? – parsknął Greg.
– Nieco. By wydać wyrok śmierci, człowiek musiałby się ruszyć, a tego od mojego brata nie można oczekiwać. Jedyną czynnością fizyczną przez niego praktykowaną jest niezmożone wywracanie oczami.
– Ciekawe dlaczego. – Greg wywrócił oczami.
– Interesujące – mruknął Sherlock i napisał coś na nowej stronie.
– Zechcesz się podzielić swoimi spostrzeżeniami? – spytał Greg, naśladując sposób wypowiedzi Sherlocka.
– Nie.
– Oi! No weź!
– I tak byś ich nie zrozumiał, służalcze.
– Wypraszam sobie, nie jestem twoim sługusem.
– Dowody świadczą inaczej.
– Robię to z własnej woli – powiedział na swoją obronę i włączył kierunkowskaz. – No dalej, zaryzykuj. Jeśli nie zrozumiem, możesz sobie mnie obrażać do woli.
– Wytykać twoją niekompetencję mogę bez względu na to, czy uzyskałem twoją zgodę czy nie.
– To niemiłe tak obrażać ludzi.
– Rozpoznawanie, co jest miłe bądź niemiłe nie leży w mojej naturze. Nie mam czasu ani ochoty na przybieranie przyziemnych tudzież trywialnych form, one jedynie ograniczają wybitne jednostki. Od tego jest Mycroft. I by przypominać mi o spożywaniu posiłków.
– Jest twoją niańką? – zażartował. Sherlock wydał z siebie nieludzki dźwięk. – Dobra, dobra, taki dorosły gentleman jak ty nie potrzebuje niańki. Czaję. Przyjąłem do wiadomości. Zakodowałem.
– Śmiem wątpić. Pospólstwo twojego sortu nigdy się nie nauczy.
– Zostaliśmy stworzeni, by wiernie i z pełnym oddaniem wypełniać wszystkie twoje rozkazy, o panie...
– Jeżeli sądzisz, że nie opanowałem do perfekcji sztuki sarkazmu, mylisz się.
– Po godzinie spędzonej z tobą doszedłem do wniosku, że bardzo często się mylę.
– Niezwykle raduje mnie fakt, iż otworzyłem ci oczy na własne przywary. Ludźmi łatwiej jest manipulować, gdy są oni świadomi swej niższości.
– No czy ty nie jesteś istnym promykiem słońca? – Greg uśmiechnął się szeroko, a Sherlock złowrogo ściągnął brwi.
– Daruj sobie, niegodziwcze, nie wkupisz się w moje łaski. Mogę zaakceptować twoją osobę tylko wtedy, gdy udowodnisz jej znikomą wartość. Zaprawdę, świat potrzebuje tragarzy.
– Ach tak?
– W rzeczy samej. Mycroft nie chce być mi w stu procentach posłuszny, a ja nie mogę sobie pozwolić na jakiekolwiek półśrodki.
– Cóż, muszę cię zasmucić. Nie zamierzam być twoim tragarzem.
– Czy pytałem o twoją opinię?
– Nie, ale warto by było.
– Jesteś niereformowalny! To niedopuszczalne!
– Ojejku, uważasz mnie za niezwykłego? To chyba najmilsza rzecz, jaką do tej pory od ciebie usłyszałem. Widzę poprawę, młody, oby tak dalej.
– O nie… – jęknął Sherlock. – Twoje upośledzenie zaczyna oddziaływać na moje zdolności. Zguba! Zguba, powtarzam!
– Przestań się drzeć i wymachiwać tymi rękami, jeszcze się skrzywdzisz i będzie na mnie.
– Czymże jest kalectwo cielesne w porównaniu z kalectwem umysłowym, na które narażony jestem podczas każdej sekundy spędzonej w twoim towarzystwie?!
Greg zaczął się śmiać.
– Nadajesz się na aktora, młody.
Sherlock w jednej chwili się opanował i znów otworzył swój zeszyt. Zapisał tam dwa zdania, po czym odłożył ołówek i w spokoju przyglądał się Gregowi.
– Królów Francji uznawano za pełnoletnich w dniu ukończenia przez nich dwunastu lat – powiedział od niechcenia Sherlock.
– Więc masz dwanaście lat?
– Nie, aczkolwiek to nie ma znaczenia. Wiek o niczym nie świadczy.
– Tu się muszę z tobą zgodzić. Niechętnie to przyznam, ale jesteś mądrzejszy niż połowa mojej klasy.
– Jestem mądrzejszy od kogokolwiek, kogo dane ci było poznać.
– I w dodatku taki skromny – rozmarzył się Greg. – Anioł, nie chłopak.
– Chociaż raz twoje gardło opuściła sentencja zawierająca śladowe ilości sensu. Najwidoczniej moja obecność działa leczniczo.
– To prawie jak odznaczenie. Dziękuję, o panie...
Greg skręcił w uliczkę prowadzącą do wielkiego, średniowiecznego zamczyska i siłą powstrzymał się od zagwizdania na widok wielkich, kamiennych murów odgradzających willę od reszty świata. Nie miał pewności, czy adres, który podał mu Sherlock był prawdziwy, ale spróbować nie zaszkodzi. Wjeżdżając tutaj swoją starą Ibizą czuł się trochę nie na miejscu pośród wiekowych rzeźb ustawionych po obu stronach żwirowej dróżki prowadzącej do posiadłości, a mijając dwie porośnięte bluszczem fontanny pomyślał, że to nie może być prawda. Kto mógł mieszkać w zamku z dwiema fontannami? Zatrzymał samochód, wrzucił na luz i popatrzył na monstrualnych rozmiarów budynek, cały z cegieł i, tak jak fontanny, porośnięty tajemniczą roślinnością. Wyglądał, jakby był opuszczony od co najmniej trzystu lat i roztaczał wokół siebie nietypową aurę, która w pewien sposób pasowała do Sherlocka. Zgasił silnik, odpiął pasy, a na widok pytającego spojrzenia Sherlocka rzekł:
– Muszę się upewnić, że mnie nie okłamałeś. Odprowadzę cię pod same drzwi, jeśli trzeba.
– Tragarz i lokaj w jednym.
– Nie przyzwyczajaj się.
– Przyznaję, jesteś krnąbrny, ale po odpowiednim treningu… Nie szukasz przypadkiem pracy?
– Dzieciaku, nie stać cię.
– Wypraszam sobie! Nie jestem dzieckiem! Toż to skandal!
– Nie do pomyślenia! – zgodził się Greg podobnym tonem i wyszedł z samochodu, trzaskając drzwiami. – No, ruszaj się, nie mam całego dnia.
– Doprawdy? Właśnie dobiega druga godzina naszej podróży, nie wydaje mi się zatem, by czekały na ciebie lepsze zajęcia.
– Wykorzystujesz niewinnych ludzi i jeszcze się tym chełpisz – mruknął i podszedł do Sherlocka, chcąc pomóc mu zabrać jego rzeczy, a nie było ich mało.
– To chyba dobrze, że nie ukrywam swoich intencji?
– Skoro tak to postrzegasz.
Faktycznie skończył jako tragarz wyszczekanego gówniarza. Nie tak wyobrażał sobie swoją przyszłość. Z Sherlockiem u boku, niosącym jedynie malutki zeszycik, znalazł się przed starymi, zniszczonymi drzwiami z kołatką w kształcie paszczy lwa.
– Dramatycznie – powiedział rozbawiony Greg.
– Umieszczono ją z inicjatywy Mycrofta. Lubi się pławić w blichtrze.
– Ekstra.
Z trudem trzykrotnie uderzył kołatką, uważając przy tym, aby nie upuścić ani jednej książki, ale szczerze powiedziawszy nie spodziewał się, by ktokolwiek miał mu otworzyć. Po pierwsze; stukanie kołatki wręcz nie mogło być usłyszane z każdego kąta budynku, po drugie; zamek? W którym mieszkał osiemnastolatek z młodszym bratem? Mało prawdopodobne.
Dlatego zdziwił się jak nigdy wcześniej, gdy ogromne drzwi skrzypnęły przeraźliwie, a w progu stanął nie kto inny, jak właśnie Mycroft Holmes. Rudy chłopak zamrugał kilkakrotnie w zdziwieniu i przekrzywił delikatnie głowę, uważnie przyglądając się Gregowi, który w tym czasie uśmiechał się niezręcznie, nie wiedząc, co zrobić z twarzą. Sherlock zakaszlał, by zwrócić na siebie ich uwagę. Mycroft przeniósł wzrok na znudzonego Sherlocka i w tej samej chwili zacisnął zęby, a na jego czoło wstąpiła malutka żyłka, przez którą Greg prawie wybuchnął śmiechem.
– Sherlock?! Co to ma znaczyć?! – krzyknął Mycroft.
– Zanim zaczniesz dramatyzować, co masz w zwyczaju robić w każdej sekundzie swojego życia...
– Nie! Nie interesują mnie twoje wymówki!
– Określ się, bo nie wiem, ile cennych minut muszę zmarnować na rozmowę z tobą.
– Gdzieś ty, u diabła, był?
– Wyjątkowo nie u diabła – wtrącił bezmyślnie Greg i spoliczkował się w myślach po usłyszeniu swoich słów. – Był pod nadzorem, nic mu nie groziło, cały czas miałem na niego oko – zapewniał.
Mycroft widocznie nie mógł się zdecydować, od czego zacząć wywód. Wpatrywał się to w Sherlocka, to w niego, to znów w Sherlocka, to w książki w rękach Grega, to w zeszyt Sherlocka, po czym przetarł oczy trzęsącą się dłonią. Czy ten chłopak naprawdę był zdolny do zlecenia czyjegoś morderstwa lub postarania się o to, by któryś z uczniów został przyłapany na ściąganiu? Stos lektur powoli dawał o sobie znać.
– Długo tak jeszcze będziemy tu sterczeć? – spytał Sherlock. – Do własnego domu nie chcesz mnie wpuścić? Z przykrością stwierdzam, że nie sprawiasz dobrego pierwszego wrażenia, bracie mój.
Mycroft posłał mu piorunujące spojrzenie, a następnie otworzył szerzej drzwi i gestem dłoni nakazał Gregowi, by wszedł do środka. Greg niepewnie przestąpił próg, puszczając oburzonego zwłoką Sherlocka przodem, i rozejrzał się po przestronnym pomieszczeniu. Zauważył stolik nieopodal schodów, więc postanowił, że to na nim położy wszystkie książki. Sherlock wziął najgrubszą z nich i powędrował na górę bez słowa, zostawiając Grega z Mycroftem sam na sam.
– Chyba się sobie nie przedstaw… – zaczął Greg.
– Najmocniej cię przepraszam za karygodne zachowanie i, jak przypuszczam, maniery mojego brata – przerwał mu Mycroft. – Zapłacę za wszystkie szkody, zarówno materialne jak i moralne.
Greg parsknął mimo woli.
– Weź przestań, nic złego się nie stało. Ale moje ego trochę ucierpiało, chociaż ucierpiałoby tak czy siak, miałem dzisiaj w planach poużalać się nad swoim losem. Więc w sumie wychodzi na zero. – Uśmiechnął się pokrzepiająco.
– Zdaję sobie sprawę z tego, jak okrutny potrafi być Sherlock.
– Zabawny gość. Nie żartuję – dodał, gdy Mycroft wymownie uniósł jedną brew. – Dawno się tak nie ubawiłem. Jestem Greg. – Wyciągnął przed siebie rękę, którą rudzielec zmierzył podejrzliwym spojrzeniem.
– Mycroft Holmes.
Mycroft momentalnie przybrał maskę osoby całkowicie opanowanej, mającej wszystko pod kontrolą i uścisnął dłoń Grega, który nie przestawał się uśmiechać. Patrzyli na siebie w ciszy. Z bliska Greg mógł dostrzec setki piegów zdobiących bladą twarz Mycrofta, szczególnie na czole, tuż przy rudych, kręcących się lekko włosach, a także niespotykanie bystre, szare oczy, patrzące wgłąb ludzkiej duszy. Zwalczył chęć zaczerwienienia się i potrząsnął nieznacznie głową.
– Och, wybacz – powiedział Mycroft i puścił jego dłoń. Którą cały czas trzymał. Greg zacisnął ów dłoń w pięść. – Miałeś wypadek? Mam nadzieję, że nie przez Sherlocka.
Greg zerknął na zdartą skórę i zaśmiał się.
– Co? To? Nie, skądże. Wywróciłem się. I to pewnie ja nie sprawiam dobrego pierwszego wrażenia. – Wskazał na swoje potargane ubrania.
– Sprowadziłeś tego szatana bezpiecznie do domu. Twoja odzież nie ma w tym momencie najmniejszego znaczenia. – Mycroft zagryzł wargę. – Napijesz się herbaty? Przynajmniej tak mogę ci się odwdzięczyć.
– Wiesz, właściwie to...
Greg zastanowił się nad szybką wymówką, ponieważ słowa Lucasa wciąż odbijały się echem w jego głowie, ale gdy zobaczył tę nietypową dla kreowanego przez Mycrofta wizerunku niepewność, coś w nim pękło. Nie wyglądał na osobę, która zbyt często pijała herbatę z innymi, a już zwłaszcza z kimś, kto nie należał do tego samego stanu społecznego, jak to wcześniej określił Sherlock, prawdopodobnie z powodu krążącej o nim opinii, dlatego Greg nie potrafił tak po prostu mu odmówić. Zachowywał się tak, jakby nie wiedział, co robić, jakby od wieków – a może w ogóle? – nie miał kontaktu z drugim człowiekiem, z człowiekiem bardziej cywilizowanym niż Sherlock i bardziej skorym do rozmowy, która nie polegała na doszukiwaniu się ukrytego sensu pod warstwą inwektyw. Poza tym, odczuwał chęć poznania go. Chciał dowiedzieć się, czemu Lucas darzył go nienawiścią. Przypuszczenia o domniemanym donosicielstwie Mycrofta nie mógłby się wziąć znikąd. Oczywiście, na pierwszy rzut oka Mycroft stwarzał pozory snobistycznego palanta z kijem w dupie, lecz teraz Greg nie widział tego palanta, nie widział uważającego się za lepszego od reszty snoba. Widział rudowłosego nastolatka w specyficznym stroju i z niesfornym bratem na głowie. Grzeszna ciekawość wzięła górę nad rozsądkiem.
– Właściwie to chętnie – powiedział w końcu i uśmiechnął się nieśmiało.
Mycroft skinął głową.
– Proszę, tędy. – Wskazał dłonią kiepsko oświetlony korytarz.